niedziela, 8 października 2017

Moje szycie - Niech Moc będzie z Wami, jak długo mnie tu nie było.....

Tak długo, że jak trzeba było się zalogować, to mnie Google spytały o hasło, którego nie pamiętałam O.O

Normalnie spalić się ze wstydu to mało.

Natchnęło mnie nagle na takie pisane i inne podobne, bo jestem na wylotówie kilkutygodniowego maratonu rękodzielniczego. Niby pierdółki, niby nic, ale czasożerne rzeczy były na tapecie ostatnimi czasy. Dzisiaj jedna z nich, wybłagana przez chłopa: płaszcz Lorda Sith.

Się chłop uparł i chłop dostał, co było robić. Akurat pracowałam nad innym szyciowym wyzwaniem, nieco prostszym, ale i tak musiałam zrobić sobie chwilę przerwy, bo by mi się obwody przegrzały... albo wymyśliłabym kilka nowych przekleństw. Już tłumaczę dlaczego.

Oto tutorial, od którego wszystko się zaczęło:


Jasny jak cholera. Tak na chłopski rozum, oczywiście. A potem nagle się okazuje, że chłop ma okreslone wymiary, jest wyższy/szerszy/niewymiarowy, chce większy kaptur, podwójny rękaw (wewnętrzny wąski, zewnętrzny szeroki), do tego jeszcze kieszenie po bokach i wewnętrzne..... I bądź tu teraz mądry, jak ja w życiu uszyłam dwie bluzki (obie mają za krótki rękaw i za szeroką talię), dwie spódnice i jedną parę spodni (które i tak są na mnie za szerokie, bo nie umiem się porządnie wymierzyć...). Oczywiście chłop twardo mi kibicował i chyba tylko dlatego skończyłam to draństwo. Krojenie może jeszcze poszło jako-tako, całość zjadła siedem metrów materiału, ale tutorial zakładał najpierw zszycie ze sobą przodu i tyłu, nastepnie miały zostać przyszyte rękawy, na końcu wdany kaptur i zszycie boków. Zszycie boków wygląda tak uroczo... ale jak trzeba unieść do maszyny ponad 4 kilogramy materiału, bo już zaczyna się robić nieciekawie. Do tego chłop zażyczył sobie takiej ilości materiału i takich fałd, że jak doszło do wdawania kaptura to całość była tak najeżona szpilkami, że złamałam dwie igły w maszynie, w tym jedną na 5 kawałków - akurat coś mnie tknęło, żeby się cofnąć do maszyny. W tej chwili igla uderzyła w szpilkę i prysła w drobny mak. Cieszyłam się ze swojego przeczucia. (Czy może była to MOC? Ciul wi...)


Płaszcz skończyłam, chłop zabrał go ze sobą na PGA i woził się w nim wczoraj pół dnia.

Ponoć znajomi docenili, więc warto było zawrać 4 noce, żeby go wykończyć.











Dla tego efektu warto było cztery dni się męczyć.

Więc - jeżeli jeszcze ktoś nie wierzy w to, że Sithowie stali po złej stronie Mocy, to niech uwierzy. Szwaczki też potrafili pognębić.



P.S. Znalazłam jeszcze takowy tutorial na Jedi. Wydaje się prostszy, ale moje doświadczenie już mi mówi, żeby nie ufać pozorom :P


I tutaj na sam płaszcz:




*~*~*~*


No i na sam koniec trochę prywaty :D No przecież naklnęłam się jak dzika, ale jak już skończyłam to draństwo, to nie mogłam sobie odpuścić przebieranek i selfiszczy.






Ponoć już jest chętny na wypożyczenie tego cuda do sesji zdjęciowej.

Dam znać, jak się sprawa zakończyło.

niedziela, 8 stycznia 2017

Druty - Szał i szal

Tak się złożyło, że odkurzyłam blog tuż przed Bożym Narodzeniem. Ha, w najbardziej gorącym okresie, jaki tylko jest możliwy. Sprzątanie, gotowanie, okna, firany, choinka, prezenty, szał, zakupy i tak od nowa. Cóż, ja postawiłam sobie za priorytet wykonać szal dla mojej mamy. Wszystkich, kogo mogłam, tego obrobiłam, a mamy mojej jakoś nie. Jaki wstyd. Normalnie nic, tylko się pod ziemię zapaść.

Do tego w zeszłym roku po Bożym Narodzeniu mama wcisnęła się włóczkę i poprosiła o szal. A ja, pracując z "tej" firmie nie miałam czasu podłubać w nosie, a gdzie robić na drutach... i tak włóczka przeleżała sobie u mnie ponad pół roku, a potem wróciła do mamy. Było mi wstyd, ale co zrobić. Nie miałam czasu na nic.

A potem zostałam zwolniona - z początku było to jak strzał w pysk, ale z biegiem czasu jestem coraz bardziej zadowolona z tego, że już nie pracuję w tamtej firmie. Pojawił się czas, ale dochodzenie do siebie zajęło mi kilka miesięcy. Z koleżankami nadal mówimy na tamten zakład "żmijowisko", ale jedyne dobro to takie, że my, dziewczyny z jednego pokoju, trzymamy się razem - draft room raz na jakiś czas ma zjazd i dalej dajemy czadu.

Wracając do meritum - pojawił się czas, pojawiają się pomysły. Udało mi się znaleźć piękny wzór na szal, wybrałam włóczkę - byłam pewna, że była w tym samym kolorze, co mama mi dawała wcześniej - i siadłam do pracy. I koniec. Prułam cztery razy. 

Raz włożyłam robótkę na druty i okazało się, że sczytywałam wzór nie od prawej do lewej, tylko od lewej do prawej. Wszystko się poprzestawiało.... wszystkie oczka mi się odwróciły, a wrabiałam wzór... i co? I zorientowałam się po 5 dniach robienia, gdzie miałam zrobione 3 powtórzenia wzoru z 27. Szlag, szlag. No, długo nie robiłam, ale TEGO to nawet ja się po sobie nie spodziewałam. Zorientowałam się po tak długim czasie, że wizja zdążenia przed Świętami zaczęła odpływać.

Powiedziałam o tym mężowi - a mąż, jak to mąż, uparł się, że włączy film, "bo Ty go musisz obejrzeć". Tłumaczyłam chłopu, że nie da rady, bo jak wrabiam wzór to nie mogę patrzeć na ekran, bo muszę pilnować na schemacie. Nie, on włączy. I włączył tak, że minęło 2,5 godziny filmu, ja wprowadziłam za ten czas wzór, pomyliłam się o 3 oczka w poziomie i musiałam wszystko spruć. Robótki nie zrobiłam, filmu nie obejrzałam, a mąż usłyszał, że jeszcze jeden taki numer, a go zamorduję.


Potem wprowadziłam wzór dobrze i jakoś poszło do przodu, ale przy którymś z kolei powtórzeniu się walnęłam tak, że nie mogłam poprawić w pionie i musiałam spruć połowę powtórzenia. Potem się pomyliłam tak, że poprawiłam w pionie, a potem to już poszło.... Liczyłam, że dobrze by było robić po jednym powtórzeniu dziennie, żeby się wyrobić na styk do Wigilii, ale to było w momencie, kiedy powtórzenia szły mi jak krew z nosa i nie mogłam zapamiętać wzoru, a jak się skorygowałam, to potrafiłam wyrobić jeden motek dziennie. Łącznie wydziergałam 6 motków po 134 metry każdy. Wyszło tego 45 cm szerokości i 2 metry długości szala.


Przysięgam, myślałam, że szlag mnie jasny trafi jak zaczynałam. A jak skończyłam, to mi się włączył syndrom pustych rąk - bo co robić? Niby jakieś UFOki jeszcze są, ale nie chciało mi się ich wyciągać, więc zaczęłam coś dla siebie. A potem to będzie już Nowy Rok, noworoczne postanowienia i z górki :D

Jednak z niektórych przyzwyczajeń się nie wyrasta.






Szal zawiozłam mojej mamie w zeszły weekend. Wiedziałam, że nie będę się z nią widzieć na te Święta, więc odpowiednio wcześniej zapakowałam prezent. Miałam szczęście, że najpierw blokowałam chustę, a potem chowałam nitki. Kilka byłoby puściło, więc poprawiłam je jeszcze przy wykończaniu. Przyklepałam, pogłaskałam, pomodliłam się i hajda na wojenkę.

Przeżywałam ten szal i ten kolor jak walnięta. Kupiłam taką lepsza włóczkę, zapłaciłam za nią ponda 80 zł i modliłam się, żeby szal okazał się trafiony.

Mama moja dostała szal, rozpakowała, podziękowała i ciepła na łóżko, bardziej zajęta wnukiem. Trochę przykro mi się zrobiło, ale moja mama nigdy nie była zbyt wylewna w okazywaniu uczuć. Taki zawód.

Jak już wróciliśmy do domu, rozpakowaliśmy bety, pochowaliśmy jedzenie do lodówki mama moja zadzwoniła podziękować za szal. Widać jak już sobie pojechaliśmy przyjrzała się, przemyślała sprawę i stwierdziła, że jednak jest w porządku :) Powiem tak - jeżeli moja mama dziękuje dwa razy za prezent - pierwsze podziękowanie jest z grzeczności, a drugie od serca. I to drugie było dla mnie ważniejsze, bo wiedziałam, że mama z tego szala skorzysta, a ie będzie to dla niej dociążeniem (w sensie - dostała i szkoda wywalić, a nie podoba się i nie wiadomo, co z tym zrobić, żeby nikogo nie urazić). Powiedziała mi też, że kolor jest trafiony na 100%.

Poszłam spać spokojna i zadowolona :)

P.S. Ponieważ Blogger "zjadł" DHF bloga, a mnie zamknął Picassę, nie mam jak obrabiać zdjęć i w ogóle jak ich exportować na serwer zewnętrzny i tamże przerabiać/odwracać etc. Było tak fajnie i tak skaszanili, pomocy :(

sobota, 7 stycznia 2017

Druty - Czapa i trochę statystyk

W całym poprzednim roku zrobiłam 1 wpis. Jeden. Jak to brzmi. Jak pomyślę, że przez rok nie zrobiłam nic rękodzielniczego, a moje życie oscylowało wokół pracy i domu, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Nie życzę nikomu.

Znaczy - to nie prawda, że robiłam "nic", robiłam rzeczy do pracy, też rękodzielnicze. Ale jak można nazwać szycie hurtowe 200 worków rękodzielnictwem? Spojrzałam dzisiaj na boczny pasek mojego bloga i się zorientowałam, jak długo byłam poza obiegiem... Uj. Nie dziwię się, że teraz dziergam na potęgę, że jak dłużej nie mam nic w rękach, to wręcz fizycznie czuję swędzenie w palcach.

Szal mojej mamy był tak o na rozgrzewkę. W sumie, to na rozgrzewkę przed takim projektem to sobie "dłubnęłam" czapkę, ale szybko mi poszła, bo w jeden dzień, potem dwa dni uczyłam się niewidocznego łączenia dzianin, żeby draństwo wykończyć, a na samym końcu zapomniałam o całej sprawie. Ha, chyba pora tę czapę nieco odświeżyć :P

No - czapa. Jak to czapa. Biorąc pod uwagę, że wsiorbało mi moją poppy, a mam już serdecznie dość zieleni, zrobiłam sobie czapaję tym razem w brązie. Zrobiłam do tego tez komin, który okazał się za szeroki, a jak doszłam do kwestii mitenek, to się okazało, że nie ma w pobliskiej pasmanterii włóczki i muszę czekać do dwudziestego... stycznia. Shit. Na te najgorsze mrozy, bez rękawiczek, bez mitenek, bez niczego. Mam kilka mitenkowych faworytek, ale wciąż nie mogę podjąć decyzji, które wybrać, które zrobić, a 20 stycznia zbliża się dużymi krokami.

*~*~*

Poza tym.... będę musiała ustawić automatyczną publikacje tego posta. Powód jest prosty - WOŚP. Tak, wiem, polityka zakręciła się nawet tutaj. Zastanawiałam się, czy w ogóle poruszać ten temat na blogu, ale co roku biorę udział w WOŚP, więc czemu miałabym udawać, że jest inaczej. Jak zawsze bierzemy udział z moją grupą tańca ognia. Czeka nas w tym tygodniu niezła harówa, jak przez cały poprzedni tydzień, ale wiem, że wyjdzie świetnie, tylko trzeba to porządnie przećwiczyć, potrenować i porobić nieśmiertelne przysiady z synem na plecach, Nie to, żeby jakikolwiek efekt było widać, ale ja czuję się o niebo lepiej, kiedy kolana mi nie strzykają, a po przysiadach z synem wszystkie niedogodności idą się ciurlać :)

Czemu WOŚP - pewnie wśród osób wpadających na ten blog znajdą się jacyś przeciwnicy, ja do tej pory do tematu podchodziłam neutralnie - szefowa organizuje, to się robi (szefowa jest zobligowana w pewien sposób, ale to już mniejsza), jednak kiedy Potwór się urodził był badany właśnie sprzętem kupionym przez WOŚP, a dziecko koleżanki z sali leżało w inkubatorze Wielkiej Orkiestry. Pielęgniarki mówiły tylko, że jakby nie ten sprzęt, to by nic nie było i nie byłoby jak dzieciaczków ratować. Tym samym - może kasy nie wrzucę, może nic nie będę licytować, ale pomogę zrobić show i nie podpalić przy okazji.

Więc czytajcie sobie na zdrowie, a ja spróbuję się nie dojechać w tym tygodniu :)

niedziela, 11 grudnia 2016

Półtora roku później...

... bo kiedy brakuje czasu, to po prostu wiele rzeczy idzie w odstawkę. Najgorsze, co mnie spotkało przez ostatnie półtora roku to właśnie brak czasu, nawet na życie prywatne. Niestety trafiłam do firmy, gdzie zajechałam się niemal na śmierć. Pół roku zajęło mi pozbieranie się do pionu i ruszenie jakiegokolwiek rękodzieła. Blog tez poszedł w odstawkę....

...ale...

...powstał on z tego prostego, samolubnego powodu, żeby mieć udokumentowane prace. Opowiadałam Wam, jak kiedyś kolega do mnie zadzwonił i opowiadał o szaliku, który (rzekomo) robiłam mu 10 lat temu? Nie mam do tej pory pojęcia, o jaki szalik może chodzić. Co jakiś czas się nad tym zastanawiam i guzik, nie wiem, nie pamiętam nic - ani typu włóczki, ani procesu robienia, ani ściegu, ani aktu dawania, ani szalika na tym facecie - NIC. Mam czarną dziurę w głowie - o dziwo, ponoć szalik też był czarny...

...tak więc, biorąc pod uwagę, że znów mam czas na rękodzieło i kilka rzeczy mi się poukładało, pora poodkurzać nieco starych rzeczy i przygotować się na nowe :)

To, co? Ktoś jeszcze o mnie pamięta? Ja pamiętam o Was i niedługo będzie trochę potłumaczonych wzorów na mitenki - więc mam nadzieję, że będziemy w kontakcie.


sobota, 18 lipca 2015

O blogu słów kilka - rowerowe takie tam...

Zarobiona jestem - można by rzec. Tia. Zarobiona na tyle, że nie zawsze mam czas się przespać. Nie powiem, żeby było mi to na rękę. Tempo życia, które mam ostatnio po prostu mnie przytłacza. Mam cichą nadzieję, że zwolni, bo zwariuję.
Jak zwykle w takich sytuacjach, robię dużo - ale do pracy, więc nie mam się czym pochwalić :/ Dziergam sobie chusty dwie, na zmianę, ale jeszcze dużo pracy przede mną. Oczywiście włóczka leży, koraliki zamówiłam i zapomniałam, że poszły na adres mojej mamy - kochane moje AlleDrogo. Oprócz tego nic ciekawego się u mnie nie dzieje.

Nie mo, dzieje się - strzeliłam sobie dwie pary alladynek, trzecia w drodze. Spodnie rybaka zostały w pracy okrzyknięte "piżamą"... Nie wiem, czy z powodu wygody, czy się ze mnie dziewczyny chciały pośmiać, stwierdziłam natomiast, że mam je nosie. Nie, może w nosie jednak nie. Ostatnio byłam chora 5 tygodni - na katar, który nie chciał przejść, miałam już tak dość, że może jednak temat nosa zostawmy w spokoju. Wróćmy do spodni. Spodnie były ze mną na jednym z występów tańca ognia, znaczy - były na mojej dupie, ale zdjęć jako takich nie ma, bo na razie nie jeździ z nami nikt, kto by robił zdjęcia - większość osób nam towarzyszących to technicy.

Tak wiec u mnie w tle cały czas coś się dzieje.

Inaczej sprawa ma się na blogu.

Jeszcze inaczej sprawa ma się w ruchu czytelników na tym blogu. Do tej pory żyłam w świętym przekonaniu, że jednak jest to blog poświęcony rękodziełu.  Czasami na zasadzie dziennika pojawiają się tutaj wpisy z moich osobistych doświadczeń życiowych - jak to szynszyla zeżarła mi kapcia (z premedytacją, co by nie było), jak to dostałam kosz piękny wiklinowy kosz za frajer od chłopaka, co gruz wywoził z mieszkania kilka pięter niżej, jak to się uczyłam jeździć na rowerze....

Rower to instytucja wspaniała, zachwycająca, LUBIĘ, tylko chwilowo nie mam czasu sobie pojeździć. jeszcze nie czuję się na tyle pewnie, żeby zasuwać na tym rowerze po mieści, ani też mój składaczek dostosowany do terenu nie jest, a na górala nie wsiądę i już, choćby mnie wołami ciągnęli. Mąż chciał mnie na górala wcisnąć i to był ostatni raz, kiedy byłam na rowerach. Tak mi śrubkę dokręcił, tak sobie po mnie pojechał, że popłakałam się z nerwów i wróciłam do domu. Chciał dobrze, w końcu w Wałbrzychu ponoć WSZYSCY jeżdżą na góralach, więc chciał dobrze, ale tak przesadzi, tak się wystraszyłam, że dałam sobie spokój.

Do czasu.Znajome z pracy jeżdżą na rowerach z holenderską ramą, pięknie nisko wykrojoną, bez żadnego drąga między nogami, co by się w pipkę wciskał. Czaję się, żeby się przymierzyć do jednego takiego roweru. Czaję się chociaż chwilowo brak mi na to czasu.  Pracuje po 14 godzin na dobę i powoli tracę kontakt z rzeczywistością. Jak się ogarnę, to pewnie w końcu posadzę dupsko na jednym z nich i sobie zobaczę jak to wygląda. A potem znowu będę brać nadgodziny, żeby sobie na taki rower zarobić :)

Napisała do mnie jakiś czas temu komentarz pewna Pani, która stwierdziła, że po przeczytaniu mojego wpisu zdecydowała się nauczyć jeździć na rowerze - i się nauczyła! Emocjonalne ze mnie stworzenie, więc jak przeczytałam tę historię popłakałam się ze szczęścia i z dumy. Wpis obliczony był na to, żeby podzielić się z większą grupą ludzi swoimi spostrzeżeniami, procesem nauki i tym, jak się zmienia podejście człowieka do tematu w trakcie nabierania nowych umiejętności. Chciałam, żeby ktoś to sobie kiedyś poczytał i dowiedział się, czego ewentualnie może się spodziewać, kiedy na ten rower po raz pierwszy wsiądzie, co może poczuć, jak się zmieni i czemu nie powinien się bać. W jakiś sposób chciałam pokazać jak to wygląda z perspektywy osoby uczącej się, a nie uczącego - no, nie ukrywajmy, skminy cyklistów, którzy uczą nie-cyklistów potrafią czasami przestraszyć i mają bardziej wydźwięk testowy - a może niech spróbuje tak, a może niech spróbuje siak.... Mąż mój cyklista też chciał się ze mną bawić w ten sposób, co po części było dobre, ale tylko po części - bo to od uczące się powinno zależeć, na ile ma determinacji, na ile chce wyjść poza ten murek "Ja-nie-umiem" i kiedy kończy się jego cierpliwość, kiedy potrzebuje nabrać tchu.

Cieszę się niezmiernie, że takie sobie moje pisanie jednak komuś pomogło wejść w świat rowerów. Cieszę się bardzo, kiedy pojawiają się nowe komentarze pod postem, kiedy ludzie piszą do mnie, że jednak się odważyli, że zebrali w sobie odwagę i - zrobili to. I jest MOC :)

Posta dedykuję tej Pani, która zagląda tu czasami i szuka nowych wpisów o rowerach. Miałam wprawdzie odpisać mailowo, ale najnormalniej w świecie brak mi czasu.

Tak więc odpisuję tutaj - podziwiam, pozdrawiam, ściskam - i dziękuję za wspaniałe wieści :)

Oto kolejny dowód na to, że między "nie umiem" a "wsiadasz i jedziesz" jest dużo pracy, wiele nieudanych prób, dużo wstydu i jeszcze więcej zażenowania - ale jest to do zrobienia.

No, to teraz może opublikuję coś z zakresu rękodzieła artystycznego - w nowym wpisie w sierpniu.

Pozdrawiam Czytelników moich wspaniałych - łapcie słoneczko i witaminę D.